- Informacje ogólne:a. Imię: Patryk
b. Wiek: 18
c. Zamieszkanie: Morąg, okolice Olsztyna, Warmińsko-Mazurskie
d. Zainteresowania: Przede wszystkim interesują mnie sztuka i kultura i wszystko co zeń związane - literatura, artyzm malarski, rzeźbiarski i rysunkowy, kulturoznawstwo, poezja. Jestem zapalonym fanem i uczestnikiem teatru i gry aktorskiej, a także wokalu. Co więcej, pogrywam na gitarze. Interesuję się historią, polityką, społeczeństwem, psychologia. No i jak można się domyślić - Gwiezdne Wojny (celowe spolszczenie, które jednak odbiera majestatu "Star Wars").
e. Krótki opis własnej osoby: Taak... Cóż, jestem egocentrykiem i indywidualistą, może nawet trochę narcyzem. Jestem jednak kontaktowy i wyluzowany, a budowanie relacji przychodzi mi z łatwością. Jestem człowiekiem idei i mogę cierpieć i walczyć za swój tok myślenia, swoje przekonania, nawet za wszelką cenę. Nie lubię jednak idiotyzmu, bylejakości, konformizmu i prostactwa, co tępię i piętnuję.
f. Kontakt:
- email:
Patryczek026@wp.pl- razer comms ID:
- Scena JK3
a. Przynależność: Żadna
b. Staż: Cóż... realnie, żaden
c. Krótka historia: Jestem totalnym nowicjuszem, jeżeli chodzi o JK3 Multiplayer. Zagrywałem się w single, z wypiekami na twarzy śledząc losy Jadena, bawiłem się w KOTF i inne tego typu... a tak realnie, RPG z którym miałem styczność to w większości PBFy.
- Postaća. Imię: Raven Vega
b. Wiek: 150 lat
c. Pochodzenie: Bompreil
d. Rasa: Anzat
e. Opis zewnętrzny: Wygląd ponad stuletniego Anzata udziela oglądającemu bardzo sprzecznych informacji. Ogólnie, twarz Dev'a wygląda bardzo młodzieńczo, mierząc ludzką miarą - ma rysy i cerę przeciętnego osiemnastolatka - nieskazitelna twarz, z wyraźnie zaznaczoną, męską żuchwą i delikatną brodą. Policzki czyste, bez żadnych powiększonych porów, czy niedoskonałości. Nos nieduży, wszak kształtny i proporcjonalny. Brwi ma lekko zakrzywione, co nadaje jego twarzy poważnego tonu, rzęsy długie i gęste. Tęczówki przybierają kolor jasnego brązu, zahaczając o tajemniczy pomarańcz. Azrah ma nieduże czoło, a włosy jego ułożone są do góry i w tył, kolor zaś mają ciemnego brązu. Usta Anzata są całkiem wydatne. Specjalne narządy do pobierania "zupy" są niewidoczne, tak jak i gruczoły, w których te są przechowywane. Ukazują się wyłącznie, kiedy Dev chce ich użyć.
Sylwetka mężczyzny jest atletyczna, a mięśnie wyraźnie zaznaczone. Dev ma 189 cm wzrostu, co nadaje mu tytuł jednego z wyższych humanoidów w Galaktyce. Przez wiele samic uważany jest za bardzo przystojnego, a jego tajemnicza, nieco mglista aparycja tylko pobudza wyobraźnię kobiet i dziewczyn.
Ubiera się w szaty Jedi, które jednak własnoręcznie modyfikuje w pewien sposób, nadając im oryginalnego wyglądu. Jego szaty, togi i codziennie ubrania są bardzo dobrze dobrane i oscylują w ciemnych kolorach - od czerni, poprzez ciemny brąz, nieco rzadziej błękit. Azrah bardzo dba o swój strój, aby podkreślał jego osobowość, wygląd, sylwetkę i walory fizyczne.
f.
Historia: Autor: Tak, ja
Znów oczekiwanie na kolejny wyrok, tak bardzo mi wiadomy i oczywisty. Ponownie siedzę na niewygodnym krześle w jedynym pustym korytarzu w całym budynku, oczekując na łaskawe przyjęcie. Jak na złość jestem jednym z ostatnich - nazwisko alfabetycznie zawsze umieszcza mnie na końcu wszelkich list, schludnie hierarchizowanych względem alfabetu. Trzymają teczkę na kolanach, postukuję w nią nerwowo, mimo iż wiem, co mnie czeka. Po chwili drzwi do gabinetu Zarządzania Kadrami rozsuwają się, a ten Rodianin - Murik, o ile dobrze zapamiętałem, wychodzi z zawodem na twarzy, opuszczonymi rękoma. Spogląda na mnie jedynie przelotnie, przecząco kręcąc głową. Nim zasuwy zamykają drzwi, słyszę gruby, niepasujący do stereotypu głos kobiecy, który rozbrzmiewa w opustoszałym już korytarzu
- Vega! - mówi kobieta, a tuż po tym drzwi się zasuwają. Rutynowo (już) podnoszę się z miejsca, poprawiam swój nieco znoszony garnitur i zmierzam do gabinetu. Rozsuwający się właz ukazuje mi niewielkich rozmiarów pomieszczenie, w centrum którego znajduje się biurko, za którym siedzi mężczyzna. Naprzeciwko niego umiejscowiono krzesło, zachęcająco oczekujące na mnie. Po prawicy tajemniczego mężczyzny znajduje się mniejsze biurko, a za nim kobieta, która już dawno powinna pobierać świadczenia emerytalne. Nie bacząc na tę skrajnie nieprzyjazną atmosferę, zasiadam przed obliczem faceta, nieco już znudzony, a na pewno wielce zmęczony, podaję mu plik swoich dokumentów do ręki. Pan oczywiście nawet na nie nie spogląda, odrzucając teczkę do swej, jak się domyślam, asystentki, splata ręce w elokwentną "piramidkę" i taksuje mnie wzrokiem. Nie było dzień dobry, nie było przywitania. W ciszy nasze spojrzenia się przenikają, aż w końcu napięcie zostaje przerwane słowami tegoż faceta.
- Pan... Vega... tak, tak. Po co pan tu przybył? - zapytał z prześmiewczym uśmieszkiem na twarzy.
- A raczej... z czym pan tu przybył?Przełykam ślinę, gdyż wiem, iż wciąga mnie w pułapkę. To samo pytanie zadaje każdemu... tak zapewne jest. To samo pytanie zadał tamtemu Rodianinowi, a ten, odpowiadając naturalnie, zwyczajnie - skompromitował się. I usłyszał potok słów, oczywiście obelżywych... i to go tak załamało. A przynajmniej tak mi się wydaje. Muszę odpowiedzieć niekonwencjonalnie...
- Na pana miejscu właściwsze byłoby pytanie bez czego tu przyszedłem - odparłem, mrużąc oczy, wciąż wpatrzone w mego oponenta. On z kolei uśmiechnął się nieco szerzej, jednak wciąż widać było w jego grymasie zadowolenia pewną dozę ironii...
- Jestem Jahn Bay - odrzekł, podając rękę, który to gest oczywiście odwzajemniłem.
- Miło pana poznać. Zatem, panie Vega - cóż może pan nam zaoferować?- Witam, witam. - również przywitałem się, dopełniając rytuał grzecznościowego, odchrząknąłem i zacząłem mówić, przekonany o normalizacji sytuacji.
- Otóż, posiadam kwalifikacje administracyjne, skończyłem Wyższą Akademię Urzędniczą, a także pracowałem w administracji rządowej. Prowadziłem własną działalność gospodarczą. Jestem osobą kompetentną, wykształconą, odpowiedzialną, przyjacielską, lojalną, pracowitą, potrafię pracować w grupie i zarządzać nią, potrafię również... - tutaj moją wypowiedź przerwał nagły wybuch śmiechu pana Bay'a, na co zareagowałem ciszą i krzywym spojrzeniem. Kiedy już uspokoił erupcję entuzjazmu, odparł.
- Panie Vega, panie Vega... sygnatura Urzędu Stany Cywilnego Bomprilli jest bezczelnie i nieprofesjonalnie podrobiona, dokumenty pańskiej rzekomej działalności gospodarczej nie figurują w żadnej bazie danych... czy pan ma mnie za idiotę? Mój oddech przyspieszył, a źrenice powiększyły się. Po czole spłynęła mi kropla potu, sugerując moje zakłopotanie. Zostałem zdekonspirowany... Na bogów, przecież to koniec mojej kariery, wolności, koniec wszystkiego!
Zerwałem się z łóżka z głębokim wdechem. Rozeznanie w otoczeniu zajęło mi chwilę i kosztowało mnie niemało nerwów. Po około minucie zrozumiałem, iż to był sen... tylko, albo aż. Jeden z wielu... Przez wejście do groty, w której spałem wpadały delikatne promienie porannego słońca, rozświetlając ponure wnętrze. Przeciągnąłem się na swoim niby-łóżko, które faktycznie było kupą waty i traw, a następnie powstałem. Mój brzuch wydał dudniący dźwięk ssania, komunikując, iż jest opustoszały... już od czterech dni. Zmieniłem pozycję na siedząco i spojrzałem na ten jeden stalaktyt, pośród masy innych, który z nieznanych mi powodów przypominał mi mą przeszłość. Tak już odległą...
Urodziłem się tutaj, na Bompreil. Mój ojciec był rzemieślnikiem i zajmował się metalurgią szeroko pojętą, zaś matka pracowała na plantacji. Nie miałem braci, ni sióstr - kolejna, pejoratywnie mówiąc, gęba do wyżywienia byłaby ogromnym obciążeniem dla moich rodzicieli. We trójkę ledwo łączyliśmy koniec z końcem, jednakże dzięki mym rodzicom nie mogę rzec, iż czegokolwiek mi brakowało. Czy dlatego, że dawali mi wszystko co mogli, czy dlatego, że miałem niskie potrzeby - to już dziś jest nieistotne. Byliśmy kochającą się rodziną, która jednak borykała się ze zwyczajnymi, ludzkimi problemami. Mieszkaliśmy w biednej dzielnicy robotniczej, która była swoistymi slumsami całej metropolii. Nigdy jednak nie była ona dla mnie dziurą zabitą dechami - to był mój dom, gdzie się urodziłem, wychowałem, gdzie była moja rodzina, przyjaciele, znajomi i koledzy. Myślałem, że bójki, sprzeczki, ciągła groźba napaści i rabunku, to normalność... że tak jest wszędzie.
Uczęszczałem do szkoły, jako jeden z niewielu - nikt nie kontrolował obowiązku szkolnego w slumsach. Byłem uczniem pilnym i zdeterminowanym, uwielbiałem się uczyć i poszerzać wiedzę. Kiedy nie było nas stać na książki, kradłem je w brawurowych akcjach. Nauka, zbójectwo - to tak niedalekie pojęcia i jakże ze sobą powiązane. Mój świat zamykał się na mojej dzielnicy, mojej szkole i moim domu. Kiedy osiągnąłem dorosłość i starym zwyczajem opuściłem dom, wszystko się zmieniło...
Udałem się do innego miasta. Otworzywszy się na świat, dostrzegłem co się dzieje - cała planeta pogrążona była w wyniszczającej wojnie domowej między klanami, którą podburzały grupy przestępcze. Dziesięć klanów, trzymających pod kontrolą różne sektory planety zwalczały się wszelkimi sposobami, a najpowszechniejszym była walka zbrojna. Zaostrzający się konflikt stwarzał coraz większe wymagania, a najbardziej deficytowym towarem byli rekruci. Klan Uhta, kontrolujący miasto do którego wyemigrowałem, prowadził kampanię rekrutacyjną. Niedoświadczony, pełen energii zapisałem się do sił zbrojnych klanu, nie będąc świadomym w co się pakuje, bowiem wojna na którą kroczyłem była nad wyraz okrutna i śmiertelna. Po podstawowym szkoleniu, otrzymałem karabin blasterowy i ruszyłem jako mięso armatnie na pole bitwy, dokładniej, w okolice miasteczka Burvall. Należałem do 3 Kompanii Pomocniczej, która miała za zadanie osłaniać flanki szeroko rozciągniętego frontu 23 i 24 Kompanii Polowej, pomiędzy miastami Alx i Hurkros. Po dyslokacji, przegrupowaniu i fortyfikacji pozycji, 3 Kompania Pomocnicza była w pełnej gotowości bojowej, defensywnej naturalnie. Kiedy na głównym froncie trwały zażarte walki o każdy skrawek ziemi, okolice Burvall były nadzwyczajnie spokojne. Spodziewana ofensywa Klanu Vurta nie przybyła, a żołnierze zwolnili nieco tempa i ich czujność spadła. Patrole rzadko wychodziły na rekonesans, a czasami nie wychodziły w ogóle, wartownicy spali na wieżach i pozycjach strażniczych, porucznik zapijał się z oficerami w miejscowej kantynie. Dwa tygodnie biernego oczekiwania upłynęło w atmosferze pijaństwa i biesiady, w której i ja uczestniczyłem. Nikt nie spodziewał się jakiejkolwiek obecności wroga... i to był błąd. Po hojnie zakrapianej alkoholem imprezie, udaliśmy się na spoczynek. Nagle, w środku nocy alarmy zawyły, zrywając na nogi nietrzeźwych jeszcze rekrutów 3 Kompanii Pomocniczej. Okazało się, iż silne zgrupowanie sił przeciwnika, liczące nieco ponad trzy tysiące piechociarzy (przeciwko naszym pięciuset) uderza właśnie na nasze pozycje. Byłem nieco otumaniony, jednak prędko dorwałem karabinu i ruszyłem z marszu na zewnątrz, gdyż spaliśmy wszyscy w pełnym umundurowaniu. Okazało się, że właśnie trwała kanonada artyleryjska, wymierzona w Burvall i okolice. Spadające wszędzie pociski zmiatały całe budynki z powierzchni ziemi, a wszędzie latały kończyny i skrawki ciał moich współtowarzyszy i cywilów. Ten makabryczny widok przyprawił mnie o ciarki, na chwilę odbierając mi świadomość. Przebudzenie z transu miałem dosyć niemiłe - relatywnie niedaleko mnie spadł pocisk, eksplodując, wyrzucił falę ognia. Całe szczęście ona mnie nie dotknęła, a jedynie zostałem zmieciony siłą uderzenia. Ogłuszony i zamroczony obserwowałem, jak głucho na ziemię spadają kolejne pociski, a całe osiedla zamieniają się w gruzy. Kiedy już słuch i równowaga powróciły, poderwałem się i w ślad za resztą żołnierzy podążyłem na linie okopów. Pośród wystrzałów, spadających bomb, krzyku kobiet i płaczu dzieci. Kiedy już dostałem się do fortyfikacji, opadłem zmęczony na ziemię i starałem się złapać oddech po morderczym biegu. Nie było na to jednak czasu - działa ucichły, a do boju ruszyły rozwścieczone tyraliery wojsk wroga. Czym prędzej dopadłem do pobliskiego stanowiska ciężkiego blastera samopowtarzalnego, którego strzelec został roztrzaskany przez odłamek i rozpocząłem ostrzał w kierunku nadciągających przeciwników. Z okrzykiem na ustach i wściekłością w oczach prułem w ich stronę, dopóki działko nie zagotowało się, kładąc trupem wielu spośród nich. Moi towarzysze, otumanieni alkoholem, ogłuszeni wystrzałami i bombardowaniem, zaskoczeni nagłością sytuacji i prędkością postępów wroga, a także nie do końca świadomi tego co się dzieje stawiali zażarty opór. Mimo silnej obrony, przeciwnik w zastraszającym tempie zbliżał się do naszych okopów. Kapitan wydał rozkaz do odwrotu, co przyjęliśmy z ulgą - na gwałt ruszyliśmy w tył, nie bacząc na odsłonięte pozycje. Byliśmy tylko rekrutami.
Tego dnia, spośród liczącej 500 osób 3 Kompanii Pomocniczej ostały się tylko niedobitki. Bunvall padło, a 23 i 24 Kompanie Polowe stanęły w obliczu sromotnej porażki. Ja osobiście zostałem raniony w bark i po tygodniowej rekonwalescencji, powróciłem na plac boju. Uczestnictwo w pomniejszych walkach i potyczkach można sobie darować, jednakże nie zapomnę nigdy bitwy pod Havencurt... Zostałem przydzielony do 31 Kompanii Polowej, jako doświadczony już (!) żołnierz. Front rozciągający się między Havencurt i Szikh był wyjątkowo ciężki, gdyż w tym rejonie przeciwnicy posiadali wiele jednostek pancernych i mechanicznych, a także wsparcie lotnictwa. Przewaga Klanu Vurta była na tyle ogromna, iż wobec bezsensu dalszej biernej defensywy, przynoszącej wielkie straty bez szczególnych zysków, dowództwo postanowiło wykonać ofensywę. I tak oto trzy Kompanie Polowe (w tym moja) wyruszyły naprzeciw wroga... Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Uderzaliśmy w pełnym biegu, wspierani przez maszyny repulsorowe i kroczące, pośród zmasowanego ostrzału ciężkich blasterów samopowtarzalnych, dział, blasterów i innych broni. Moi towarzysze, przyjaciele, z którymi grałem w pazaaka, z którymi piłem alkohol, rozmawiałem, spędzałem czas, padali w ułamku sekundy u mego boku. Nie było już wycofania - zajmowaliśmy kolejne punkty strategiczne i osłony, na drodze do linii okopów Vurtów, w pełnym pędzie. Ruszaliśmy się w turach - fala po fali zajmowaliśmy kolejne przyczółki, a ja miałem ten zaszczyt (...), iż byłem w pierwszej fali, która jako pierwsza miała uderzyć na fortyfikacje i która ponosiła najcięższe straty. W pewnym momencie podoficerowie otrzymali rozkaz, aby dokonać zmasowanego ataku, bez zatrzymywania się w przyczółkach. Mimo obiekcji, kapitanowie i sierżanci porwali swych żołnierzy i ruszyli. Spośród pięćdziesięciu ludzi z mego oddziału, ostało się jedynie dziesięciu. W tym, zginął nasz dowódca, a podgrupy popadły w chaos. Tuż przed liniami wroga nie wiedzieliśmy jak postępować, jak zaatakować... Wtedy, coś mnie natchnęło. Zakrzyknąłem do moich towarzyszy, pełnych strachu i obaw, z niskimi morale i chęciami do walki, gotowych do dezercji, aby ruszyli za mną. Czy pod wpływem emocji i euforii, czy mego autorytetu - faktycznie, z okrzykiem na ustach ruszyli za mną. Nie mam pojęcia jak to się stało, jednak impet i furia naszej grupy musiała przestraszyć wrogów, gdyż w dziesiątkę udało nam się zająć przyczółek w liniach okopów wroga, co ubezpieczyło nas od ostrzału. Ruszyliśmy wzdłuż linii, oczyszczając je z zabójczą skutecznością, torując tym samym drogę naszym atakującym oddziałom. Wielkie poświęcenie i wola walki zwyciężyły ponad liczebność, gdy nasi żołnierze dopadli do okopów wroga, mordując wszystkich z pełnym okrucieństwem. Ja osobiście dostałem zaszczyt skręcenia karku Komendantowi tej armii przeciwnika, co było wielkim splendorem pośród wojowniczej kultury Klanów. Za te czyny zostałem awansowany na sierżanta (!), a moi towarzysze mianowani moim plutonem przybocznym.
Dalsze walki były niemniej zażarte i trudne, jednakże - im dłużej walczyłem, tym większe były me umiejętności dowódcze, tym bardziej doświadczonym byłem żołnierzem. Momentem przełomowym jest rozkaz, który otrzymałem jako kapitan, aby spalić i ograbić wioskę, która udzieliła schronienia żołnierzom przeciwnika. Czulkhi, gdyż tak nazywała się ona, była niewielką miejscowością, spokojną, skupioną na uprawie zbóż. Po wkroczeniu moich żołnierzy, nie ostało się nic... Nie wiem kim byłem, wydając rozkaz do zrównania jej z ziemią. Nie to jednak jest najbardziej przerażające... osobiście uczestniczyłem w pogromie, podczas którego po raz pierwszy w życiu spróbowałem "zupy". W pogrążonej w płomieniach wiosce dostrzegłem pewną kobietę. Do dziś nie wiem, czym się wyróżniała, jednakże mój pierwotny instynkt łowcy mówił mi, iż... ma w sobie coś. Zbliżyłem się do niej, pochwyciłem ją... Następnie, z moich policzków wypełzły dwa podłużne organy, służące do pobierania "zupy". Wślizgnęły się do nozdrzy mojej ofiary, a następnie zaczęły sączyć jej esencję życiową... Ten smak, to uczucie... Jest nieopisane! W miarę spijania z niej "zupy", mój głód rósł i rósł. Po spaleniu wioski, obserwując ze wzgórza jej zgliszcza zdałem sobie sprawę... iż uczyniłem coś złego. Zdałem sobie sprawę, że wszystko co było moim motorem napędowym to gniew, nienawiść i chęć mordu. Coś we mnie pękło, coś się zmieniło. Załamałem się. W nocy uciekłem z obozu, udając się na Pustkowie - ogromną pustynię, opuszczoną, zapomnianą i nieuczęszczaną. Porzuciłem dawne życie, dawne ja. Porzuciłem kontakty z rodziną, porzuciłem wszystko, co dotychczas miałem. Stałem się pustelnikiem, głodującym i pokutującym. Początkowo, pragnienia (na czele z żądzą "zupy") mną targały. Wraz z biegiem lat coraz bardziej się nań uodparniałem. Całe dnie spędzałem w ciszy, na rozmyśleniach i medytacji. Na rozważaniach, budowie spokoju, na temperowaniu siebie. Uczyłem się ograniczać swoje potrzeby, głodowałem dniami i tygodniami, początkowo doprowadzając swój organizm do wyniszczenia. Z czasem jednak, stałem się prawdziwym ascetą. Niekiedy spotykałem innego pustelnika - mi podobnego, jednakże o starszego (pod względem fizycznym, nie wiekowym) mężczyznę rasy ludzkiej, który również przemierzał pustynie i szukał schronienia. Niekiedy natrafialiśmy na siebie, aby rozmawiać o istocie świata, pogrążać się w filozoficznych rozważaniach. Byłem innym człowiekiem (Anzatem) - spokojnym, stonowanym, mądrym. Mężczyzna z którym rozmawiałem, nigdy się nie przedstawił. Nigdy też o to nie pytałem. Byliśmy dla siebie anonimowi, jednakże wyjątkowo bliscy, na swój sposób. Ów pan był istotnie mędrcem, którego myślenie wykraczało dalece poza moje ograniczone ramy. Godzinami debatowaliśmy o egzystencjalnych tematach, jednakże faktycznie nie wiedzieliśmy o sobie nic. Moją ascezę przerwał dopiero konflikt, który wydawał się być tak daleko... a był tak blisko.
Przed rokiem 0, na Bompreil przybyła armia Imperium - tworu politycznego, którego powstanie i działalność była mi obca, ze względu na moje odcięcie od świata zewnętrznego. Jednostki szturmowców przybyły tutaj, w poszukiwaniu częściowo zdekonspirowanej komórki Ruchu Oporu, działającego przeciwko Imperium. Kiedy tylko doszła mnie wieść o tym, z obaw, postanowiłem powrócić do Bomprilli, gdzie znajdowali się moi rodzice, a gdzie siły szturmowców miały punkt koncentracji. Było już jednak za późno - moim oczom ukazało się pogorzelisko bitwy między siłami Rebeliantów, a Imperium. Po dotarciu do miasta, a raczej jego resztek, wiedziałem, iż to już koniec. Koniec mojej rodziny. Walki pochłonęły ogromną ilość ofiar cywilnych. Dobitny był fakt, iż mój dom rodzinny zamienił się w stertę gruzów. O moich rodzicach nikt nie słyszał. Nikt.
Pogrążyłem się w żałobie. Tak oto, przez moje wewnętrzne odcięcie od świata zewnętrznego, nie zdołałem ochronić swej rodziny przed złem... Paradoksalnie, miast zrazić mnie do ascezy, utwierdziło mnie to w mych poglądach. Powróciłem na pustynię, rozgoryczony i niestabilny emocjonalnie. Tajemniczy mężczyzna wspierał mnie wówczas dobrym słowem i naukami... naukami o czymś tak abstrakcyjnym, że ramy mego umysłu początkowo nie były w stanie tego pojąć.
- Otóż, widzisz przyjacielu... istotą życia nie jest umrzeć, lecz żyć. Nie śmierć jest koroną życia, tylko życie samo w sobie. Nie ulegaj jednak złudzie złotej korony - pełniejsza i bardziej wartościowa jest korona, uwieńczona najbardziej nieskazitelnym pośród kamieni szlachetnych. Tymże kryształem w koronie życia jest dobro.Tak zwykł mawiać mój mentor, który podtrzymywał mnie psychicznie, emocjonalnie i duchowo. Jego nauki, brzmiące na początku jak bełkot starzejącego się, niespełnionego filozofa, zaczęły się zazębiać i składać w całość, nabierając sensu. Moje zrozumienie rosło, a im więcej wiedziałem - tym więcej wiedzieć chciałem. Lata mijały, a długowieczność anzacka dawała się we znaki - kiedy moje ciało pozostawało młode i sprawne, mój nauczyciel starzał się, tracąc siły.
Był to piękny dzień, w którym (jak co dzień...) słońce prażyło rozległe pustynne przestrzenie. W umówionym miejscu, oczekiwałem mojego mentora, oczekując na regularne już nauki. Wtedy nadszedł - słaby, niewyraźny. Śmierć powoli nadchodziła, pukając do jego wrót. Nauczyciel zbliżył się do mnie i zaczął do mnie mówić... jak nigdy dotąd, tonem zupełnie innym, różnym.
- Przyjacielu... - zaczął ze zmęczeniem w głosie.
- Jestem Ader Szujii... jestem Twym nauczycielem, mentorem i przewodnikiem... jestem Jedi.Te słowa zapisały się w mej pamięci na zawsze. Jedi? Nauczyciel? Mentor? A więc... Nie, nie potrafiłem tego pojąć. W jednej chwili mężczyzna, z którym spędziłem wiele lat na rozważaniach, rozmowach, z którym mijałem się codziennie, człowiek tak anonimowy, słaby i niepozorny... jest Jedi? Jedi... czyli czym?
Natłok pytań uzyskał odpowiedź. Mężczyzna prowadził mnie do Bomprilli, a w drodze opowiadał. Kim są Jedi. Po co istnieją. Jak znalazł się na planecie. Okazało się, iż członek Zakonu Jedi sprzeciwił się upolitycznieniu organizacji i postanowił udać się na wygnanie na rodzinną planetę, gdzie planował oddać się rozważaniom i jego wierze... Tak, religią nazwać to można. Wszystkie jego nauki były niedoprecyzowane, wciąż czegoś mi w nich brakowało, jakiś element, który zamknąłby całą kompozycję. Wątpliwości rozwiały się, kiedy Ader dopełnił swe nauki... Nauki o Mocy. To wciąż było wiele dla mnie, dla mojego umysłu. Mężczyzna dostrzegł we mnie potencjał i dobro - dostrzegł, iż potrafię skutecznie wyprzeć się zła, iż potrafię kontrolować swe odruchy i pierwotność, widział jak walczę ze sobą i ograniczam się w imię idei. Co więcej, wyczuł we mnie potencjał Mocy, który zrozumiałem dopiero później. Kiedy zacząłem łączyć Moc i moją historię, wszystko nabrało sensu. Tuż po tym, jak rozpocząłem służbę w wojsku, podczas obrony Burvall, Moc ocaliła mnie przed pociskiem, który jedynie mnie przewrócił i odrzucił - gdybym zupełnie przypadkowo nie postanowił zmienić pozycji, jak podpowiadał mi instynkt, zostałbym roztrzaskany. Podczas bitwy pod Havencurt to Moc zainspirowała moich towarzyszy, aby ruszyli za mną i walczyli zażarcie i skutecznie. Podczas głodowania i ascezy na pustkowiu, to Moc, głęboka medytacja, nieświadomie podtrzymywała mnie przy życiu...
Ostatnią wolą mężczyzny było, abym udał się na Yavin 4, gdzie znajdowała się Akademia jego Zakonu. Mimo, iż nie wierzył w jej ideały stwierdził, iż będę dobrym i prawym Jedi. Korzystając z niewielkiego spadku, który otrzymałem po śmierci rodzicieli udałem się, z rekomendacją Adera Szujii, do Akademii, gdzie wszelkie nauki miały przerodzić się w rzeczywistość, a mnie - w Jedi.
P.S. Zapewne będą obiekcje co do wieku postaci przyjętej do Zakonu Jedi. Chciałbym nadmienić, iż dla tak długowiecznych ras jak Anzaci, 150 lat to bardzo niewiele. Volfe Karkko miał lat osiemset, gdy został przyjęty do Zakonu na nauki.
- Informacje dodatkowea. Dlaczego chcesz wstąpić do Akademii?
Ponieważ czuję, że "to jest to", że tutaj będę mógł dobrze się bawić, miło spędzić czas, dać upust swojej wenie i przeżyć niesamowite przygody, a poniekąd - jest to realizacją moich cichych imaginacji.
b. Skąd dowiedziałeś się o Akademii?
Nie jestem pewien... przeglądałem bodajże Bastion Polskich Fanów Star Wars i przed przypadek się natknąłem... poczytałem, poczytałem, zastanowiłem się i postanowiłem spróbować.